To był piękny niedzielny dzień. Słońce
prześwitywało przez szpary pomiędzy chmurami, nie było zbyt ciepło, ani też
zbyt gorąco, stan przejściowy między kończącym się latem i nachodzącą jesienią.
Ja i Marta krzątałyśmy się w kuchni, aby przygotować wspólny posiłek.
Przygotowałam carbonarę, Marta piekła placki. Gdy wszystko było już gotowe,
nakryłyśmy do stołu, postawiłyśmy dzbanki z wodą i winem. Zadzwonił dzwonek do
drzwi, po chwili weszła Maria. Przytuliłyśmy ją na powitanie a ona zaś wyjęła z
torby owoce czerwonego granatu. Cała ta rzeczywistość wydawała mi się
nieprzeciętna, tak bardzo dziwna, nie wiem czy tylko z powodu tych czerwonych
owoców.
Zjadłyśmy zwyczajnie obiad, rozmawiając i dyskutując
jak to bywa w towarzystwie. Na stole pozostały tylko czerwone granaty. Marta
przekroiła je nożem,a czerwony sok
wytrysnoł jak z fontanny splamiając niewinny, biały obrus w niebieską drobną
kratkę. Zabrałyśmy się do wydłubywania
nasionek owiniętych w soczystą, czerwoną galaretę. Zbierałyśmy je do ręki i
trzymałyśmy je tak, jak trzyma się cenne, małe przedmioty w zaokrąglonej dłoni
i palcami wyciągniętymi ku górze. Potem
wkładałyśmy czerwone rubiny do ust przyglądając się sobie nawzajem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz